Wywieźli moją miłość w bydlęcych wagonach


Henryk Pawłowski, który w maju 2020 r. obchodzi swoje 99. urodziny, polski inżynier od ponad 50 lat mieszkający w Szwecji, w momencie wybuchu wojny miał lat 18.

To nie tylko rys wojny, ale także skomplikowana historia pierwszej, a zarazem utraconej na zawsze miłości.

... „Lato 1939 roku było znamienne zarówno dla świata jak i dla mnie osobiście. W tym roku ukończyłem gimnazjum we Lwowie i zdałem maturę, co otwierało dla mnie nowe perspektywy
i wejście w dorosłe życie.

Po raz pierwszy też tego roku poznałem kogoś wyjątkowego
i tego lata właśnie zakochałem się. 

Rozpoczęły się cudowne słoneczne wakacje. Spędzałem je z cudowną dziewczyną, z którą spotykałem się codziennie. Hania odwzajemniała moje zauroczenie i sprawiała, że czułem się naprawdę wyjątkowo i dorośle.

Zostałem zakwalifikowany do studiów inżynierskich i miałem tysiąc odważnych planów, jak każdy młody chłopak w mojej sytuacji.

Jak zastała mnie wojna

Sielankę wakacyjnego odpoczynku w Zaleszczykach z Hanią musiałem przerwać z powodu wprowadzonego w tym roku po raz pierwszy, obowiązkowego, wojskowego obozu pracy dla absolwentów, który akurat przypadał na drugą połowę sierpnia
i miał trwać do połowy września 1939 roku.

Obóz polegał na wykonywaniu prac pod nadzorem wojska
i było to budowanie drogi z Polski na wschód.

Nagle w połowie obozu na wieczornym apelu 1 września dowództwo oznajmiło nam o wybuchu wojny. Było nas tam około 40 chłopaków i poruszenie między nami było ogromne. W pierwszej chwili trudno było nam sobie wyobrazić to zda-rzenie, ale natychmiast potem wszyscy wystąpiliśmy z szeregu i zgłosiliśmy chęć, oraz całkowitą gotowość wzięcia udziału
w działaniach wojennych, a przede wszystkim w obronie naszego kraju.

Dowództwo nie miało jeszcze żadnych rozkazów i nie mogło podjąć żadnych działań bez wiedzy władz wyższych w War-szawie. Okazało się, że posiadamy na obozie broń, która została nam wydana w związku z naszą gotowością przejścia przeszkolenia z posługiwania się bronią. Oczywiście były to stare karabiny bez amunicji, ale do naszych dalszych dni obozowych została włączona musztra i ćwiczenia z obsługi karabinów.

Kolejne dni mijały i nadal nie było konkretnych decyzji związanych z nami.

Urwał się też na skutek działań wojennych kontakt z War-szawą i nikt nie wiedział, jak sytuacja wygląda. Obóz był więc kontynuowany do 15 września po czym nasze dowództwo oznajmiło nam, że mogą wracać do domu wszyscy, którzy są z nieokupowanej jeszcze części Polski. Zaolzianie, którzy stanowili liczebnie znaczną część obozu musieli zostać.

Nas ze Lwowa było czterech. Wydano nam z magazynu nasze rzeczy, było tego niewiele, bo lato przecież było gorące, a na czas obozu mieliśmy polowe ubrania wojskowe. Szybko więc byliśmy gotowi do drogi powrotnej. 

Udaliśmy się piechotą do stacji kolejowej, która była w Sar-nach, w odległości 15 km od obozu. Tam stało dużo pociągów. To była zresztą duża stacja.

Zaopatrzeni w rozkaz wyjazdu, który upoważniał nas do odbycia podróży i zastępował bilet rozpytywaliśmy, gdzie stoi nasz pociąg, którym mieliśmy wrócić do Lwowa. Byliśmy pełni niepokoju – co zastaniemy po przyjeździe na miejsce … Ruszyliśmy wreszcie. Niestety po kilku kilometrach pociąg nagle stanął i okazało się, że dalej nie pojedzie. Przed nim stały następne pociągi i tory były rozwalone. Wkrótce też pojawiły się na niebie samoloty ze swastykami i zaczęły zrzucać na torowisko bomby.

Zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Znajdowaliśmy się w cał-kowitym chaosie. Ludzie byli zdezorientowani i wystraszeni.

Rozbiegli się w różne strony. A my zrobiliśmy szybką naradę co dalej i jednogłośnie uzgodniliśmy, że musimy iść jak naj-
szybciej do Lwowa. Kłopot był ten, że byliśmy całkowicie
nie przygotowani do takiej marszruty. Czekało nas ponad
250 km drogi. Buciki mieliśmy spacerowe, a nie długodystansowe, więc postanowiliśmy dalej pójść boso, żeby do
Lwowa koniecznie wejść w butach, bo jakżeby inaczej?

Po pierwszych 40 kilometrach od obozu widzieliśmy w mias-
teczkach posterunki i rezerwę starszych ludzi, zupełnie bez orientacji co mają robić i co będzie.

Spotkaliśmy też po drodze oddział kawaleryjski, którego po-rucznik nas pytał, gdzie teraz się znajdują, bo całkowicie stracił orientację. Na ile byliśmy w stanie na tyle daliśmy im wskazówki. Pojechali.

Szliśmy wzdłuż torów i trzymaliśmy się głównych dróg kierując się wyczuciem kierunku, a od czasu do czasu drogowskazami.

Lato nadal sprzyjało bardzo. Dni były gorące i słoneczne, a noce ciepłe. Idealna pogoda na wakacje.

Tymczasem po drodze natrafialiśmy na wiele rozbitych opustoszałych pociągów i zbombardowane tory. 

Sami też w pewnym momencie staliśmy się celem faszystowskiego nalotu i musieliśmy się ukryć w zaroślach, w rowie, żeby nas nie mogli dosięgnąć. 

Byliśmy zdezorientowani i wiedzieliśmy, że to już nie są tylko manewry taktyczne. Że mogliśmy zginąć.

Wkrótce mieliśmy się przekonać, że wojna otacza nas już zewsząd. Na drodze napotkaliśmy rozbity wóz, zabite konie, ludzi rozrzuconych wokół i nie dających znaku życia. Mnóstwo krwi i widok bardzo wstrząsający. To było dziesięciu żołnierzy. Wszyscy martwi.

Dzień i noc szliśmy, ile sił w nogach. W pewnym momencie usłyszeliśmy za nami narastający hałas ciężkiego transportu zmierzający w tę samą stronę, czyli ze wschodu na zachód, do Lwowa. 

To nas zmusiło do zejścia z głównej drogi i ukrywania się
po leśnych ścieżkach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to pojazdy gąsiennicowe. Prawdopodobnie czołgi.

I rzeczywiście to była armia Sowietów, która wkraczała do Polski od wschodu.

Maszerowaliśmy zawzięcie i wytrwale. Jedliśmy byle co i spaliśmy byle gdzie, cały czas myśląc o tym, co się dzieje we Lwowie i co z naszymi rodzinami. Martwiłem się też bardzo
o Hanię, niecierpliwiąc się by ją spotkać najszybciej jak się da.

Kiedy wreszcie podeszliśmy pod Lwów, okazało się że Niemcy stali od zachodu miasta, a Sowieci od wschodu. Trwały pertraktacje dotyczące podziału miasta i kraju.

Weszliśmy do Lwowa ostrożnie i oczywiście w butach, które do tej pory oszczędzaliśmy na ten moment. Nie wiem jak daliśmy radę przejść tyle kilometrów boso, ale udało się.

Każdy z nas mieszkał w innej części miasta, więc rozeszliśmy się na wszystkie strony. Mój dom leżał w zachodniej części, niedaleko elektrowni i wieży stacji radiowej, a moja droga szła od rosyjskich czołgów do niemieckich pozycji.

W pewnym momencie zorientowałem się, że wszedłem w linię ognia. Pociski świecące w zmroku gasnącego dnia przelatywały mi ze świstem nad głową, tworząc świetliste smużki, co było zdumiewającym zjawiskiem jakiego wcześniej nie widziałem. Mimo tego udało mi się jakimś cudem cało dotrzeć do domu.

Oprócz rodziców, którzy mnie bardzo już niecierpliwie ocze-
kiwali, czekała też na mnie karteczka z powołaniem do wojska i wezwaniem do natychmiastowego zgłoszenia się na cytadelę. Chciałem się zgłosić natychmiast, mimo że dopiero przyszedłem i noc zapadła nad miastem. Rodzice wyperswadowali mi ten pomysł zatrzymując na noc. Rano udałem się do wskazanego odcinka poborowego. Wojskowy, który tam urzędował obejrzał z uwagą moje wezwanie i oznajmił, że on już tu nic nie może. Pobór się zakończył i mam wracać skąd przyszedłem, bo żołnierze już oddalili się i nie ma nikogo, kto mógłby coś zdecydować w mojej sprawie, a on już tylko likwiduje to biuro. To było18 lub 19 września.

Byłem rozczarowany, ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że nie dogonię już nikogo i sam nie zwojuję świata.

Tego dnia spotkałem się wreszcie z Hanią i obiecaliśmy sobie oficjalną kontynuację po wojnie naszej wspólnej drogi życiowej. Rzecz jasna wszyscy we Lwowie byliśmy przekonani, że wojna szybko się skończy.

Tymczasem miasto w ciągu najbliższych dni zmieniło się nie do poznania. Wszędzie wisiały czerwone flagi z sierpem
i młotem. A mieszkańcy byli wzywani do podporządkowania się nowej władzy. Kończył się wrzesień. Spotykaliśmy się
z Hanią codziennie, wciąż głodni swojej obecności jakbyśmy przeczuwali, że nasze dni są policzone.

Tymczasem jednak okazało się, że od 1 października zostają uruchomione wszystkie wydziały wyższych uczelni polskich we Lwowie na dotychczasowych warunkach. Hania zapisała się więc na chemię, a ja na budownictwo. 

Moja i Hani historia

Hania była córką oficera Wojska Polskiego. Pewnego dnia jej tata zniknął i nikt nie wiedział co się z nim stało. Ja nie poznałem go nigdy. Hania mieszkała sama z mamą na ulicy Zielonej. Ja mieszkałem na Ponińskiego, to było jakieś pół godziny drogi na piechotę od jej domu.

Poznaliśmy się tuż po maturach w maju 1939 roku. Wiosna wyjątkowo mocno wchodziła już w lato. Była piękna pogoda. Wybrałem się więc z kolegą na miejski basen zlokalizowany blisko mojego gimnazjum.

Mówiło się na to kąpielisko “żelazna woda”. Na ten moment co prawda żadnej wody jeszcze w basenie nie było, więc kąpiel nie wchodziła w rachubę, ale plażować można było do woli.

Dziwny zbieg okoliczności sprawił, że na basenie nie było nikogo oprócz mnie i mojego kolegi oraz tajemniczej dziewczyny, która wpadła na ten sam pomysł co my i przyszła zażyć kąpieli słonecznej. 

Oczywiście postanowiliśmy zapoznać się i to był punkt zwrotny w moim pojęciu o miłości. Mam na myśli, że dotąd jej aspekt nie dotyczył mnie osobiście. 

Nie przeczuwałem wtedy jeszcze, że naszym relacjom zagrozi wojna. Był maj i byliśmy absolwentami z perspektywami studiów wyższych, a potem dalszym rozwojem kariery zawodowej.

Hania była uosobieniem dziewczyny ładnej zgrabnej i inteligentnej, a na dodatek nieco tajemniczej i niedostępnej, więc trudno było się nie zakochać w tych sprzyjających okolicznościach w takiej osobie.

Poddałem się temu zauroczeniu bez reszty.

Spotykaliśmy u niej w domu, jej mama była dla mnie zawsze
bardzo przychylna, a ja odwzajemniałem jej sympatię i zdawa-ło się że nic nie zagraża tej idylli. 

W międzyczasie zdawałem egzaminy w Warszawie w Wyższej Szkole Inżynierii Lotnictwa Lądowego, a Hania wyjechała na tydzień wakacji do koleżanki, która mieszkała w Czerwonogrodzie koło Zaleszczyk, w pałacu, gdyż była córką zarządcy tego pałacu. 

Żeby nie tracić ani jednego dnia bez mojej miłej i ja posta-nowiłem dojechać do nich na rowerze. Tam zostałem z nimi
prawie tydzień po czym wróciłem rowerem do Lwowa, dokładnie dzień przed wyjazdem na obóz, który został dla mnie wyznaczony na 15 sierpnia 1939 roku. Rozstać się było trudno na całe cztery tygodnie. Ale przed wyjazdem były między nami obietnice i przyrzeczenia, że jeszcze przed zimą będą zaręczyny. Z taką perspektywą rozstanie zdaje się być nieco łatwiejsze.

Wtedy to wyjeżdżam na wojskowy obóz pracy. Tam zastaje mnie wiadomość, że jest wojna i stamtąd wracam na piechotę do Lwowa, po czym oboje tzn. ja i Hania zapisujemy się na swoje wydziały Politechniki. Mimo że Lwów jest już w rękach Sowietów spotykamy się jeszcze codziennie przez kilka tygodni, zawsze po wykładach. 

Czasy są trudne, ale młodzieńcza miłość nie ma zrozumienia dla trudnych czasów. Lwów próbuje normalnie, a w każdym razie na tyle na ile się da w okupacji funkcjonować. Nikt nie wie co będzie dalej.

Studiujemy, skoro nie mamy jak walczyć.

Spotykamy się i nasza miłość rośnie w siłę. Snujemy wspólne plany na czas po wojnie.

Jednak pewnego dnia Hania nie przychodzi na spotkanie. Nie ma jej.  Nikt nie wie, gdzie jest, bo nikt jej tego dnia nie widział. Biegnę do jej domu i zostaję zamknięte drzwi. Co myśleć? Co robić? Byłem zupełnie zdezorientowany. Czekałem. Pytałem sąsiadów. Wreszcie ktoś mi powiedział, że w nocy przyjechały ciężarówki z Rosjanami i zabrali ją i matkę. Nie wiadomo, dokąd i dlaczego. Pustka i rozpacz. 

Brak możliwości zrobienia czegokolwiek. 

Jak koszmarny sen, z którego nie sposób się obudzić. Po trzech tygodniach mam list. 

Że zostały wywiezione w środku nocy w bydlęcych wagonach, w trudnych do opisania warunkach, których niejeden nie zdołał przeżyć. 

Że jest im bardzo ciężko, że są bardzo daleko i pewnie już nie wrócą stamtąd. 

Listy przychodzą jeszcze dwa. W podobnym tonie. Pełne rozpaczy i żalu. Pełne smutku i opisów, które trudno pojąć.

Potem urwał się kontakt. Nastąpiła bezlitosna cisza.

Rzeczywiście nie wróciły już nigdy. Skończyły się plany i na-dzieje. 

Wojna za to miała coraz większą siłę. I rozmiar tragedii rósł bez umiaru. Kolejne rozdziały życia otwierały się i zamykały.

Wreszcie wojna skończyła się i zaczęło się normalne życie. 

Na początku w Krakowie potem w zgliszczach Warszawy, bo trzeba było opuścić ukochany Lwów, potem było już łatwiej i lżej, i tak po dziś.

Czas pomimo upływu jest bardzo łaskawy.

W maju tego roku będzie 81 lat jak poznałem tę cudowną dziewczynę i zakochałem się pierwszą młodzieńczą miłością, którą wojna wywiozła mi na koniec świata.

A ja obchodząc swoje 99 urodziny, za niespełna 3 miesiące, również w maju, będę miał przed oczami Hannę, którą pamiętam tak mocno jakbyśmy widzieli się zeszłej wiosny…”

Dziękując Henrykowi za te wspomnienia słyszę w tle piosenkę Czesława Niemena “Dziwny jest ten świat” … 

Rzeczywiście. Słowa tej piosenki prawie idealnie pasują do wielu zasłyszanych historii wojennych. Myślę jednak, że świat jest dokładnie taki, jakim czynią go ludzie. 

 Z panem Henrykiem rozmawiała  DANUTA ZASADA

+ There are no comments

Add yours